Herzog w świecie Lyncha

Data:
Ocena recenzenta: 10/10

Film "Synu, synu, cóżeś ty uczynił" jest jak na razie moim ulubionym wsród wszystkich obejrzanych na festiwalu ENH i prawdopodobnie nim pozostanie. Jeszcze przed seansem byłam ciekawa nowego filmu Herzoga, tym bardziej, że producentem jest David Lynch - mój ulubiony twórca filmowy. Nie spodziewałam się jednak, że jego wpływ będzie aż tak widoczny. Film ten bowiem ogląda się jak film Lyncha, jednak nie ze względu na fabułę, a na świat, w jakim się ona rozgrywa. Nie chcę tutaj pisać o fabule, ani o tym dlaczego główny bohater przeniósł świat greckiej tragedii do swojego i zaczął odgrywać ją w swoim prawdziwym życiu. 

W filmach Lyncha często powtarzają się pewne motywy. Mam na myśli na przykład drzewa, czerwone zasłony czy błyskające światła. W "Synu..." już w pierwszej scenie widzimy detektywów, którzy jadą na miejsce przestępstwa opisane specjalnym kodem, co przywodzi na myśl scenę z "Twin Peaks". Kawa, która u Lyncha jest bardzo istotnym motywem, nie może w tym filmie tak często pojawiać się przez przypadek. Również przestrzenie, pomiesczenia, w których rozgrywa się akcja, są u Lyncha specyficzne. Często są jedyne w swoim rodzaju. Charakterystyczny jest dom głównego bohatera, przepełniony rysunkami i rzeźbami flamingów oraz innymi przedmiotami z wizerunkiem tych ptaków. Są w nim nawet dwa żywe flamingi. Tak jak Czerwony Pokój w "Twin Peaks", kojarzy się ze specyficznym wystrojem. Herzog powierzył nawet jedną z najważniejszych ról - matki głównego bohatera - aktorce znanej z filmów Lyncha, Grace Zabriskie, która do tej roli nadawała się idealnie i nie wyobrażam sobie do niej lepszej osoby. Ze świata Lyncha widzę też w "Synu..." pewien specyficzny niepokój. W scenach rozgrywających się w miejscach z pozoru spokojnych, w których zdaje nam się, że wiemy czego się spodziewać, silnie wyczuwalne jest napięcie, sprawiające, że oczekujemy, że za chwilę wydarzy się coś nieprawdopodobnego i przez to przerażającego. Myślę tu szczególnie o scenach przedstawiających komunikację głównego bohatera z matką, ale również o innych dialogach, w których długo oczekujemy na słowa bohaterów. 

To wszystko sprawia, że film ogląda się jak wyreżyserowany przez Lyncha. Tak jakby to, że jest on producentem oznaczało, że Herzog musi zrealizować swój film w świecie Lyncha. Po trudnym "Film Socjalizm" Godarda i męczących (choć bardzo ciekawych) krótkich metrażach Mary Matuschki, dla mnie, jako fanki Lyncha, którego filmy rozumiem najlepiej i które są dla mnie najważniejsze, był to film najprzyjemniejszy do oglądania na tegorocznym festival. Myślę, że dla wszystkich uczestników Festiwalu, będących wielbicielami Lyncha ten film był jak prezent - dla mnie był.